Zabrzmiał dzwonek; licytanci zrobili miny jeszcze bardziej ospałe i dali poznać po sobie, że ich tendencya, to nie jest wcale tendencya.
Pierwszy opuścił ¼% od ceny, drugi ½%, trzeci ¾, pan B. M. Silberbaum ⅞ — i już!
Utrzymał się!
Rzeczywiście, ktoby patrzył tylko na przebieg licytacyi, mógłby powiedzieć, że to nic, że nie tylko pan B. M. Silberbaum, ale nawet małe dziecko utrzymałoby się przy dostawie w takich warunkach. Tak, ale niechnoby kto spróbował wyrobić te warunki, popracować przed gmachem!
Opuściwszy lecznicę, pan B. M. Silberbaum nie spojrzał nawet na swych współzawodników, nie kiwnął im głową, lecz wielkim krokiem puścił się do domu.
Miał przed sobą kawałek drogi: przez ogród Saski, Żelazną Bramę, różnemi uliczkami i zaułkami na Krochmalną, gdzie zajmował wraz z rodziną skromny apartament, na trzeciem piętrze w oficynie.
Szybko wbiegł po schodach i zadyszany mocno zadzwonił.
Wszedłszy do mieszkania, przedewszystkiem zdjął surdut, rozpiął kamizelkę, uwolnił grubą szyję od krawatu i rzucił się na kanapę z takim rozmachem, że wszystkie sprężyny jęknęły głośno.
— Boleś, co tobie? — zapytała żona.
Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.
— 191 —