wiadano o dowcipnym i zabawnym szwindlu, dokonanym świeżo w Warszawie. Pan B. M. Silberbaum tak się śmiał, że aż gruby łańcuch z brelokami podskakiwał na jego aksamitnej kamizelce, podbródki się trzęsły, a wypukłe oczy napływały łzami.
Do teatru przybyli na pół godziny przed rozpoczęciem widowiska; zajęli wygodne miejsca na galeryi i patrzyli na publiczność, przybywającą powoli do przybytku sztuki.
— Felciu, ja się dziś bardzo śmiałem z opowiadania o szwindlu i czuję, że mi to doskonale zrobiło; gdy się jeszcze przez parę godzin naśmieję na panu Szekspirze, to będę zdrów i mocny, jak Samson.
— Ja ci życzę, Boleś.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy się kurtyna podniosła, pan B. M. Silberbaum śmiał się już rachunek tej wesołości, jaką sobie obiecywał z góry. Ludzie praktykują niekiedy taki śmiech na kredyt, zwłaszcza gdy spodziewają się usłyszeć coś dowcipnego, śmieją się a conto, a choć częstokroć, oczekiwany koncept zawiedzie nadzieje, to zaliczka śmiechu nie ulega zwrotowi. Jest to rodzaj fond perdu, na przepadłe.
Pan Silberbaum śmiał się na kredyt, później śmiał się trochę, jeżeli tak można powiedzieć za gotowiznę, z Samsona, Gregoria i Baltazara, ale było mu przykro, że w awanturę wtrącił