Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.
— 206 —

dom. Ja miarkuję, że Romeo też chce zrobić taki geszefcik. Ciekawy jestem, ile zażąda od starego Kapuleta za swój rozwód? Mnie się zdaje, że mógłby grubo pociągnąć, bo i hrabia Parys jest zapalony i z pewnością da kilka tysięcy bez targu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Oj, Felciu, kochana Felciu, ja nie wytrzymam. Ja muszę iść do domu, mnie się robi niedobrze!
— Boleś, to nie koniec!
— Papo, jeszcze dwa akty! Czy papa nie zapłacił za cały wieczór? Czy w kasie zwrócą za ten kawałek, co do końca brakuje?
— Ja pójdę, ja nie mogę siedzieć dłużej.
— Boleś, ty potrzebujesz nie iść. Patrz, wszyscy panowie siedzą i wszystkie panie siedzą. Nikt się nie rusza, do czego podobne, żebyśmy wychodzili?
— To nie modnie, papo... Nie elegancko.
— Boleś, ty dla nas zostań. Pamiętaj, że obiecałeś teatr, a chcesz nam dać tylko troszeczkę teatru. Gdzie twoje słowo?
— Niech dyabli wezmą cały teatr! Czy to przyjemnie patrzeć na awanturę, jak się kaleczą i zarzynają? Taki Merkucio, taki młody, zdrów, czerwony chłopak; jego kaleczą jego zarzynają, jego kolą! Taki Tybalt, łobuz, to prawda, ryzykant, waryat, do każdego się rzuca ze swoim szpikulcem, ale i jego szkoda, on też potrzebuje żyć. Romeo gałgan, zamiast