mówić, drugi odzywał się rzadko, a zmarszczka, jakby od natężenia myśli pochodząca, nie schodziła nigdy z jego czoła.
Pomimo takiej różnicy charakterów, a może dla tej właśnie różnicy, kochali się serdecznie.
Właśnie pan Stanisław dążył do swego Kostka, aby choć pół godziny z nim przepędzić.
Szedł spiesznie i nie zauważył znaków, jakie mu z poza szyby szklepowej dawano, a sklep to był pierwszy na całe miasto, handel win i towarów kolonialnych zamożnego i solidnego kupca, punkt zborny inteligencyi miejskiej.
Tu przy kilku stolikach gromadzili się znajomi grupami, po to, aby przy flaszy maślacza, lub zieleniaku, dyskutować o różnych kwestyach chwili.
Dobrzy znajomi dostrzegli przechodzącego przez ulicę pana Stanisława, i chcieli go zaprosić do kompanii. Gruby adwokat zerwał się z krzesła i wybiegł do samych drzwi sklepowych, ale spieszący się nie dostrzegł go.
— Uciekł bestya! — rzekł zasapany jurysta, powracając do stolika.
— Nic straconego, on się jeszcze tu znajdzie — odezwał się jeden z kompanii — bez interesu nie przyjechał, a gdzież co załatwić lepiej, jeżeli nie tu?!
— Oczywiście, jeżeli chodzi o palestrę — rzekł jegomość w złotych okularach, którego tytułowano doktorem.
Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.
— 25 —