nie traci, chyba czasem kilka rubli tu, w tym sklepie, z panami. Prócz tego wydaje kilkaset rubli rocznie.
— Na co?
— Otóż właśnie, że i ja tego nie wiem. Może składa, może kupuje listy, dość, że te pieniądze gdzieś giną. Że one nie zostają w mieście to ja wiem doskonale — a dokąd idą, zgadnąć nie mogę. Może kiedyś, tymczasem nie wiadomo. Kłaniam panom, muszę szukać starszego pana z Woli, o ten rzepak, — kupca już mam. Jak który z wielmożnych panów kupi kiedy majątek, a będzie miał do zbycia rzepak, to proszę pamiętać o Aronku. Nie ma w całem mieście takiego mechanika na rzepak, jak ja jestem, a na pszenicę i na wełnę też, nie chwaląc się, i na owies, jęczmień, kartofle, okowitę, chmiel to także nie ma dwóch, ani trzech Aronków — tylko jest jeden Aronek, nieduży żydek — aber git...
— Mamy nitkę! — rzekł jeden z biesiadników.
— Szukajmy kłębka — dorzucił drugi.
— Nie ma co mówić, sprytnie się bestya urządza. O tem tylko nieborak zapomniał, że szydło w worku ukryć się nie da, na żaden sposób.
— Tak — i o tem, że wiedzą sąsiedzi jak kto, panie tego, siedzi.
— Kombinując różne okoliczności, nie trudno przyjść do wniosku...
Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.
— 30 —