— Za często bywa w mieście.
— Stanowczo za często.
— Toby jeszcze nic; bywają przecież i inni, ale tych innych się widzi. Miasteczko nasze jest jak latarnia; przyjeżdża na przykład ktoś dajmy na to X. Spytaj pierwszego lepszego żydka, czy jest pan X? — a od razu wyrecytuje: Wyszedł z hotelu o dziewiątej, był w hypotece, później w cukierni umawiał się ze Szmulem o zboże, stamtąd poszli do hotelu, robili kontrakt, później był na obiedzie w restauracyi, teraz jest w sklepie, kupuje żelazo. Jeżeli pan dobrodziej chce go widzieć, niech się pan śpieszy, bo już kazał zaprzęgać i za pół godziny wyjedzie, prawda?
— Ano, bez wątpienia...
— I tu właśnie leży pies — rzekł jurysta, uderzając palcem w stół. — Niechże mi kto powie, gdzie teraz jest nasz kochany Staś?
— Aha... spytaj go, gdy wróci.
— Bądź-co-bądź, szkoda chłopca — dorzucił doktor — tego rodzaju stosuneczki nikomu na dobre nie wychodzą.
— Naturalnie...
Zaczęła się szeroka dysputa, przyjaciele nie szczędzili wyrazów ubolewania i sympatyi, dla wietrznika, który ostatecznie dobry chłop jest, tylko chwilowo wpadł na bezdroża. Zdarzało się to zresztą i zdarza najpoważniejszym obywatelom, ale ci umieli i umieją jakoś zachowy-
Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.
— 31 —