Dobili się do zalanych, nie uratowali im mienia, ani dobytku, bo już woda wszystko sprzątnęła, ale ocalono życie kilkudziesięciu biedakom.
Do wieczora prawie trwała ta walka z falą, to wydzieranie ludzi z chłodnych objęć śmierci, ale uratowano wszystkich.
Ostatni przybił do lądu pan Stanisław, przemokły do ostatniej nitki, spracowany, zziębnięty. Dreszcz nim wstrząsał nerwowy.
Biedaków umieszczono jak było można, część do dworu przyjęto, część włościanie sąsiedni do chat swoich zabrali, a woda wciąż szalała.
W wale, niby wzburzonej twierdzy, wyłom się rozszerzał, fala mszcząc się za opór, rwała ziemię kawałami, coraz większą sobie otwierając bramę.
Był to dzień sądny, naprawdę.
Dopiero koło północy, Stach uległ namowom żony i położył się na spoczynek, poleciwszy wprzód, aby go obudzono z brzaskiem dnia.
Tego polecenia spełnić nie było można; dzielny człowiek leżał w gorączce, był nieprzytomny, bredził.
Posłano po lekarzy, robili co mogli, przytomność nie wróciła; w trzy dni później skończył.
I były łzy, rozpacz, pogrzeb, żałoba, wdowa i sieroty.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |