Nie chciał przerywać słodkiego snu swojej małżonki, która w dzień dowodziła częstokroć, że dla człowieka spracowanego niezbędna jest partyjka winta, jako wypoczynek i rozrywka, w nocy zaś z wielkiem ożywieniem wykładała mężowi ten pogląd: że społeczeństwo, w którem ojcowie rodzin przepędzają noce przy kartach musi upaść, jako nie mające żadnych podstaw moralnych i etycznych.
Ponieważ pan Adam umiał to twierdzenie na pamięć, przeto wolał nie budzić małżonki i wślizgnął się do swego pokoju po cichutku, na palcach, z tą prawdziwą zręcznością, jaką się odznaczają koty i mężowie żon wymownych.
Pokój znajdował się na końcu obszernego domu, odzielony od reszty mieszkania szeregiem innych stancyj, miał tylko jedno okno w ścianie szczytowej i drzwi do ogrodu.
Przez te właśnie drzwi wszedł pan Adam; nie zapalił światła, nie położył się do łóżka lecz usiadł na sofie, oparł głowę na dłoniach i pogrążył się w dumaniu.
Pokój był trochę oświetlony przez księżyc, przez okno widać było resztkę liści drgających na lipie i wysokie łodygi malw kwitnących.
Zegar gdakał monotonnie, za piecem odzywał się świerszcz.
Pan Adam powrócił z wizyty; był właśnie u sąsiada na przyjacielskiem zebraniu, gdzie grano w winta i gawędzono.
Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.
— 46 —