Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.
— 51 —

Deresze biegły po twardej drodze, wózek podskakiwał po jej nierównościach, w bladem świetle księżyca wyraźnie rysowały się wysmukłe topole i przygarbione zabudowania folwarczne.
Pan Adam ujrzał, że jest blizko domu. Wtenczas kazał zatrzymać konie przed stajnią, zeszedł z bryczki i pieszo, przez ogród dostał się do swego pokoju.
Jak się rzekło wyżej, nie zapalił światła, nie położył się do łóżka, lecz usiadł na sofie, wsparł głowę na dłoniach i pogrążył się w głębokiej zadumie.
Oczywiście, miał zamiar pomedytować przez chwilę, a potem dać wypoczynek strudzonym kościom i spocząć jak należy, ale od zamiaru do wykonania bywa czasem bardzo daleko.
Z jednej myśli rodziła się druga, z drugiej trzecia, dziesiąta i setna, później wszystkie, niby sieci w tkaninie, zmieszały się i złożyły na jedno tło szare, jak pochmurne niebo jesienne.
Później na tem tle zaczęły się rysować jakieś kontury, powstawały obrazy, z początku mgliste i niejasne, niby z latarni czarodziejskiej na biały padające ekran, następnie wyraźne, zarysowane ostro, z taką piekielną plastyką, jakby nie obrazami były, lecz samą rzeczywistością, naturą, prawdą najbardziej realną.
Czasem tak bywa. Człowiekowi skłopotanemu, pochłoniętemu przez myśl jakąś, rzeczywistość wydaje się niekiedy niewyraźnym, mglistym obrazem, a natomiast złudzenie, fantazya,