Już go tylko rów oddzielał od nich, trzeba było przejść przez kładkę.
Źle stąpił i upadł.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Blady dzień jesienny zaglądał do pokoju, widać było przez okno, jak z lipy spadały resztki liści, malwa wdzięczyła sie więdnącymi kwiatami.
Zegar wskazywał wpół do siódmej.
Pan Adam zerwał się z sofy, na której w siedzącej pozycyi przespał kilka godzin.
Obrazy widziane zniknęły, zastąpiła je rzeczywistość.
Pan Adam wyszedł do gospodarstwa. W stodole warczała młocarnia i tłukła kłosy pszeniczne; na dziedzińcu fornale szykowali pługi do orki. Pan Adam powlókł się za nimi, patrzył na szare skiby, kombinował, obliczał, ile ich uprawa kosztuje.
Pomimowoli wzrok jego skierował się na staw. Oczywiście jest masa wody, ale się żydzi nie biją, nie licytują towaru. Jakże mają licytować, kiedy w stawie ryb nie ma?
Od strony lasu nadjechał konno pan Piotr.
— Dzień dobry sąsiedzie — rzekł pan Adam.
— Dzień dobry.
— Nie gniewasz się?
— O co, u licha?
— O te latifundya i plantacye.