że go widzi i że odtąd już się z nim nie rozłączy.
Na twarzy surowej małżonki emeryta malował się przykry zawód i rozczarowanie; natomiast malarka uśmiechała się tryumfująco.
— A widzi pani — rzekła, — kto ma racyę? Pani, czy ja?
— Jakto racyę?... Cóż ma do tego racya, albo nie racya? Co najwyżej może być omyłka... kto wie... Może ta pani mówi prawdę, a może, zobaczywszy znajomą, zmyśliła na poczekaniu bajeczkę, byle coś powiedzieć.
— No, no...
— Proszę pani, ja mam oko i mylę się rzadko. Pani, jako młoda, wierzy ludziom, ja zaś doświadczona i niedzisiejsza, jestem ostrożna. Jak jest i co jest, to się kiedyś pokaże, a ja swoje powtarzam, że tego u nas nie bywało i że ci z trzeciego piętra, tak czy owak są pokrzywdzeni.
— Co też pani mówi? Któż im krzywdę wyrządza?
— Dajmy na to, choć nie przysięgłabym, że ta pani jest rzeczywiście jego matką. Mówię, dajmy na to; — a ci z trzeciego piętra mieli na niego, jak już pani wspomniałam, oko, ze względu na swoją Joasię; tymczasem wciągnęła go do siebie ta nowa lokartorka... Też, jakaś bardzo przebiegła kobieta...
— Ale skąd?...
Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.
— 85 —