Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.
— 110 —

temu lat piętnaście, dwadzieścia, mogłem po całych dniach chodzić bez zmęczenia. Dziś już nie to, mój młody towarzyszu. Usiądźmy tu, na tym kamieniu. Od iluż lat ja go pamiętam! Ten kamień, ten las i te wszystkie pola, jakie naokoło widzisz, każdą ścieżkę, każdą miedzę tu znam. Ileż razy przedeptałem je z pańskim stryjem!
— Dawna znajomość panów łączy.
— Co to znajomość! Przyjaźń, szczera, wypróbowana. Znajomych można mieć mnóstwo, przyjaciół niewielu. Ja pana Piotra pamiętam jeszcze z owych lat, kiedy był kawalerem, od czasu, kiedy osiedliłem się w tych stronach i praktykować zaczęłem. Młodzi byliśmy wówczas, życie kipiało w nas, mieliśmy zapał, energię, siły, a jakie śmiałe marzenia! Wszystko wydawało się nam łatwem. Szczęśliwa doba życia! Jedną ma tylko złą stronę: że przemija bezpowrotnie, pozostawiając tylko po sobie trochę wspomnień. Przesuwają się one często w pamięci, jak niknące obrazy na ekranie, i, rzecz dziwna, im odleglejsze, im dawniejsze, tem rysują się wyraźniej, tem większej nabierają plastyki. Pańskiego ojca, na przykład, widzę tak doskonale we wspomnieniach, że gdybym był malarzem, mógłbym jego wizerunek z pamięci narysować.
— Pan znał mego ojca?