Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.
— 116 —

Nazajutrz rano biały arabczyk pędził po drodze do Królówki.
Jeździec puścił mu cugle i pozwolił pohulać z wiatrem. Rączy źrebiec używał też po dłuższym wypoczynku. Błysnął oczami, rozdął chrapy i w lekkich, sarnich skokach zdawał się wiatr prześcigać.
Na delikatnej jego skórze zarysowała się misterna sieć żyłek, grzywa jedwabista wzbiła się nad piękną szyją, nogi suche, żylaste, mocne jak stal, pożerały przestrzeń, a jeździec, lekko pochylony na siodle, kąpał się w silnym prądzie powietrza i upajał wiatrem, który mu szumiał w uszach.
Wtenczas przyszły mu na myśl słowa Andzi, że ów biały arabczyk to poezya, i przyznał w duchu, że w tem orzeczeniu jest trochę prawdy.
Przyszło mu również na myśl, że ruiny w Królówce, wspaniały park, którego ogromne drzewa stoją teraz w kobiercu zeschłych liści, to także trochę poezyi, a blada dziewczyna o pięknych oczach, ta, jak ją nazwała Andzia, strażniczka legend i podań, to chyba poezya wcielona.
Gdy koń zmęczony, pokryty pianą, zwolnił biegu i przystanął, myśli młodego człowieka zwróciły się na grunt bardziej realny.
Ze wzgórza otwierał się przed nim widok na pola; przypomniał sobie, co ma do robo-