Jechał dobrym kłusem, omijając drogę, wybierając ścieżki udeptane i twardsze, a pomimo tego i on i jego wierzchowiec pokryty był warstwą błota.
Bryzgało ono z pod kopyt końskich, rozpryskiwało się na drobne cząsteczki, deszcz ze śniegiem ciął w same oczy.
Z pod kaptura widać było wielkie, konopiaste wąsy, zmoczone i obwisłe, oraz wielką fajkę, z której co chwila wydobywały się niebieskie kłęby dymu.
Jeździec przynaglał konia do biegu, chcąc skrócić sobie nieprzyjemną podróż, i szybko wjechał na folwark.
Ze stodoły wyjrzał pan Jan, zaciekawiony, kto przybywa w tak fatalną niepogodę.
Jeździec zeskoczył z konia i, trzymając go za cugle, wszedł do stodoły, zsunął kaptur z głowy i otrząsnął się z wody, która z niego ciekła strumieniami.
— A Pakułowski co tu robi?! — zawołał pan Jan, ujrzawszy przed sobą ekonoma z Królówki.
— Ha, proszę pana, posłać kogo głupiego, to tyle znaczy, co nic; pisać list, jak dla mnie, wielka mitręga, więc dla pośpiechu wsiadłem na szkapę i oto jestem, zmoczony jak topielec. Bo też czas, czas okropny, psa ciężko wygnać z pod dachu.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.
— 135 —