Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.
— 139 —

niemi, i radby, oddawszy się pracy, zapomnieć o nich chwilowo, ale one nie odstępowały. Widział je wciąż przy sobie. W samotności widział je jeszcze wyraźniej, a od czasu wylazdu stryjostwa skazany był na samotność; nawet Andzia nie mogła dotrzymać obietnicy i przyjechać, gdyż okropna, fatalna niepogoda zatrzymywała ją w domu.
Dzień przechodził jeszcze jako tako przy zajęciu, rozmowie z interesantami, obchodzeniu folwarku, pilnowaniu służby, ale długie jesienne wieczory były okropne.
Wlokły się one, ciągnęły zdaje się bez końca, posępne, grobowo ciche, a całem ich urozmaiceniem, przerwą tej ciszy było miarowe gdakanie staroświeckiego zegara, głośniejsze zawycie wiatru w kominie, szczeknięcie psa na folwarku.
Młody człowiek wytrzymał już trzy takie wieczory, usiłując pokonać je pisaniem listów, książką, porządkowaniem swoich papierów i notatek, ale ten czwarty wieczór był już nad jego siły, tem więcej, że czarne oczy dały znać o sobie.
Zegar wskazywał czwartą po południu, a już była noc zupełna, ciemność nieprzejrzana.
Pan Jan kazał zawołać stangreta.