Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.
— 154 —

— Za wielkiem przeproszeniem, dlaczego?
— Bo nie.
— Ja się bardzo dziwię; ja nie rozumiem, jak można nie brać, jeżeli kto daje.
— Kiedy mi nie trzeba.
— Komu to nie trzeba? Gdzie jest taki człowiek, co mu nie trzeba? Nawet sam pan Topaz potrzebuje! Oj, żebym ja miał dziesięć procent od weksli, które on w Warszawie w ruch puszcza! A może wielmożny pan boi się weksli?... bo są tacy bojący się panowie.
— Może — odrzekł pan Jan z uśmiechem. — Należę do ludzi przesądnych.
— I to bajki! Myśli pan, że ja nie potrafię dać na prosty kwitek, na zwyczajną karteczkę? Dam. Chce pan na godne słowo, bez kwitka? Też dam. No, jak pan myśli? Mam dać?
— Nie trzeba.
— Nu, to jest, przepraszam za takie słowo, to jest bardzo brzydko, to jest nawet grzech!
— Grzech? Jakaż teologia tego uczy, mój panie Szmulu?
— Ja nie wiem, co znaczy ten... teologia i co on za jeden, ale to mi wiadomo, że kto nie bierze, gdy mu dają, jest wielki grzesznik, bo sam sobie krzywdę robi. Nu, jak wielmożny pan chce?
— Wcale nie chcę.
— Cóż robić! Ja odjeżdżam. Życzę zdrowia; a na wypadek, gdyby się pan namyślił