ływać ożywienie na twarzy, dysputować, sprzeczać się nawet.
Coraz więcej utwierdzał się w przekonaniu, że ją zna od dawna i że spotkali się po długiem rozłączeniu. Raz nawet powiedział jej to i zapytał, czy nie uznaje, że w tem złudzeniu jest może jakaś drobna cząsteczka prawdy.
Zarumieniła się i odrzekła spokojnie:
— Sądzę, że jest. Nie wydaje mi się to nieprawdopodobnem, a każde złudzenie musi mieć przecież jakąś podstawę.
— A więc, jeżeli ja panią znam tak dawno, to wniosek oczywisty, że i pani...
— Mógł mnie pan znać z widzenia — odrzekła z uśmiechem.
— O, nie! rozmawialiśmy nieraz.
— Ja nie pamiętam — rzekła, spuszczając oczy.
— Szkoda, szkoda. Mielibyśmy bogaty materyał do wspomnień, do odtwarzania prześlicznych krajobrazów, śmiałych wycieczek w krainę fantazyi, do kryształowych źródeł poezyi.
— Zaciekawia mnie pan.
— I cóż stąd, kiedy pani nie pamięta, albo pamiętać nie chce!
— Może kogo innego pan widywał? — odrzekła.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.
— 164 —