wydawał tubalnym głosem nadleśny, mężczyzna kolosalnego wzrostu, barczysty, z ogromnymi wąsami i krótko przystrzyżoną brodą.
Był już na leśniczówce i pan Topaz, aby osobiście dopilnować, czy przygotowania skończone i czy wszystko gotowe na przyjęcie gości.
Wstał tego dnia rano — i zaraz, przywdziawszy kostium myśliwski, pojechał do lasu. Miał na sobie kurtkę popielatą, podszytą kosztownem futrem, na nogach kamasze do kolan, zapinane na guziki, pas myśliwski z ładownicą, w której nie było ani jednego naboju, a na głowie kapelusz fantazyjny z miękkiego filcu z piórem.
Znać było po nim, że wczesne wstanie i myśl o urządzeniu wspaniałych łowów zmęczyły go niezmiernie, gdyż poziewał ciągle i wyglądał nie jak myśliwy, wybierający się na łowy, lecz jak pacyent z gabinetu dentysty. Ale „noblesse oblige” — ta myśl podtrzymywała w nim ducha i energię. Wydawał dyspozycye kucharzowi, śniadanie miało być w lesie, zapowiadał lokajom, żeby pamiętali o zaimprowizowanem niby nakryciu, a nadleśnego zarzucał coraz nowemi pytaniami:
— Panie Szulc — nadleśny był Niemiec z pochodzenia, — panie Szulc, ja chcę, żeby było dużo zwierzyny.
— Będzie, panie baronie.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.
— 197 —