— Okrutnie kontenci. Ktoby nie był kontent? Takie polowanie, tyle zwierza! Dziś samych zajęcy padło już z górą sto. Myśmy sami zabili dwanaście, a kozieł to nic?
— Dwanaście zajęcy i kozieł?! Czy nie przesadzasz, Wincenty?
— Pod rachunkiem, jaśnie panie, dwanaście.
— Jeszcze nigdy nie miałem tak pomyślnego dnia.
— Jutro i pojutrze będzie jeszcze lepiej; a żeby jaśnie pan chciał, to położylibyśmy dzika, jak nic.
— Słuchaj, Wincenty, ja stanowczo zakazuję ci mówić o dziku. Stary jesteś i nie wypada, żebyś miewał takie głupie koncepty.
— Jak jaśnie pan sobie życzy.
— Nie życzę sobie, tylko każę, raz na zewsze, na całe życie; proszę o tem pamiętać!
— Słucham jaśnie pana.
Donośny głos trąbki rozległ się po lesie, myśliwi poschodzili ze stanowisk i w gwarnem, wesołem gronie udali się do domku leśniczego na śniadanie. Stoły były już zastawione, służba krzątała się, pan Topaz zapraszał uprzejmie. Przedmiotem rozmowy była przyjemność polowania, obfitość zwierzyny, wreszcie piękność lasu, którą oceniano także i z utylitarnego punktu zapatrywania się. Mówiono, że taki las wart krocie, a pan Topaz
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/211
Ta strona została uwierzytelniona.
— 205 —