Wdowa, przyzwyczajona za życia męża do codziennych trosk i zgryzot, do nieustannej walki o każdy dzień istnienia, zrozumieć nie mogła, jakim sposobem, niby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapanował spokój; jakim cudem idzie wszystko cicho, równo, spokojnie; dlaczego nikt nie przychodzi i nie upomina się natarczywie o swoje, nie domaga się datków za cierpliwość, nie zagląda do stodół i śpichlerza.
W początku przypisywała tę zmianę materyalnej pomocy pana Piotra, później zaś energii młodego gospodarza. Podziwiała też w myśli tę energię i znajomość rzeczy, a kiedy spostrzegła, że ten młody gospodarz coraz życzliwszem okiem patrzy na jej starszą córkę, kiedy zaczęła się przekonywać, że ta życzliwość wzrasta z każdym dniem prawie, czuła, że błogi jakiś spokój wchodzi do jej duszy i modliła się gorąco, dziękując Bogu, że zesłał jej w sieroctwie takiego człowieka.
Jednego dnia panna Ludwika była bardzo smutna. Robota jej nie szła, czytanie nie zajmowało; coraz przychodziła do okna, opierała białe czoło na szybie; coraz wyglądała na drogę.
A ta droga była błotnista i ciężka, a pole dokoła szare, a niebo zasłonione chmurami.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/244
Ta strona została uwierzytelniona.
— 238 —