Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/263

Ta strona została uwierzytelniona.
— 257 —

ze mną przekomarzać i o skrzypiącem drzewie dogadywał. Będzie Sałacka, mówił, sto lat żyła, i wszystkich nas pochowa. Wyprorokował sobie, nieborak; on w grobie, a ja oto skrzypię, jak skrzypiałam. Do jadła nie bardzo, sypiać nie mogę; aby pies zaszczekał, aby kogut zapiał, zaraz się przebudzam, przez to i siły nie mam za grosz.
— Miarkując po sobie — rzekł Pakułowski, — nie chciałbym się ja na siłę z panią próbować.
— Co też pan wygaduje! Mucha mocniejsza, niż ja, lada wiaterek może mnie obalić, i żeby nie to, że się różnemi ziołami ratuję, to chybabym już chodzić nie mogła.
— Ale dziedziczka zdrowa? — zapytał ekonom, chcąc zwrócić na inny przedmiot rozmowę.
— A ma się rozumieć, że zdrowa. Niewielka rzecz siedzieć w pokoju i grymasić; że zaś przeleci się czasem na folwark, to więcej z ciekawości, aniżeli z potrzeby, z przyzwyczajenia. Bo pocóż chodzić i doglądać, skoro ja tam jestem? Dziesięć pań tego nie dojrzy i nie zobaczy, co ja.
— Bogu dziękować, oczy pani Sałacka ma zdrowe.
— To jedno chyba.
— Krzyknąć też pani potrafi.