— Boże miłosierny! Cóżbym ja była warta, gdybym krzyknąć nie mogła?! Nie wie pan, jaka to teraz służba, jakie dziewki!? Czego nie wykrzyczysz, tego nie masz, a insza jeszcze odgaduje i grubo.
— Prawda, święta prawda.
— A widzi pan. Odgaduje, i jak odgaduje, nie po cichu przecie, ale krzykiem; drze się jak oparzona; to skoroć ja mam nad niemi starszeństwo i przełożeństwo, muszę krzyczeć jeszcze głośniej. Nieraz aż ochrypnę, aż mi w gardle coś trzeszczy, ale zawsze przekrzyczę każdego wałkonia, bo inaczej nie byłoby ani starszeństwa, ani ładu, ani posłuchu. I wie pan, może i to być, że z owego wysiłku taka cierpiąca jestem.
— Może, bardzo być może. Święte słowa pani Sałackiej, że żeby człowiek oto przy gospodarstwie nie wrzeszczał, a czasem kogo czem twardem nie szturchnął, toby ta święta ziemia ani jednego ziarnka zboża nie urodziła.
— Bo i pewnie! a co dopiero mówić o dobytku, o drobiu, o nabiale! Marniałoby wszystko na nic, szło na rozproszenie, na szkodę. My to rozumiemy, panie Pakułowski, ale państwo powiadają, że krzyk niepotrzebny, że trzeba inaczej. Ot! choćby i nasza panienka: powiada, żeby dobrem słowem...
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/264
Ta strona została uwierzytelniona.
— 258 —