— Alboż źle wychodzi? Kawaler porządny, nie biedny. Czego pani jeszcze chcesz?! Królewicz jaki ma przyjechać?! Tfy! do licha! Nie grzeszyć oto, Pana Boga nie obrażać, ale owszem dziękować za to, co daje, tem bardziej, że teraz i na panny dobry czas nie jest; insza więdnie, wzdycha, oknem wygląda i nic, trzeba rutkę siać. Skoro więc tak pani swoją panienkę kochasz, to się ciesz.
— Nie o to, panie Pakułowski, nie o to mi chodzi. Idzie za mąż, i owszem; sprawiedliwie pan powiedziałeś, że na to jest panna; że dobrze wychodzi, także przytwierdzam, i owszem, bardzo dobrze; ale żebym ja miała się dowiedzieć dopiero od pana, żeby przede mną miał być sekret, to, panie, grzech wołający o pomstę do nieba, to niesprawiedliwość, to krzywda, to taka krzywda, że... że...
Baba wybuchnęła głośnym płaczem.
— Pani kochana! — perswadował Pakułowski — opamiętaj się, spójrz, gdzie jesteś, w sklepie przecież; co łzami gorzkiemi oblewasz... starą żydowską kanapę! Lada chwila wejdzie tu kto, zobaczy, będzie dopytywanie: a co, a jak, a dlaczego?! Czemuż ja się wpierw w język nie ukąsiłem, zanim pani to opowiedziałem! Potrzebne było, jak dziura w moście.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.
— 273 —