Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/295

Ta strona została uwierzytelniona.
— 289 —

— To prawda. W długiem mojem życiu napatrzyłem się dość na te stosunki. Było trudno, a robi się coraz trudniej. Tem większa zasługa, gdy kto radzi sobie wśród tych warunków i nie upada na duchu; tem większa, gdy zwycięża przeszkody i wychodzi cało z tej walki. Dużo byłoby do powiedzenia o tem, ale skoro mamy jechać...
— Jedziemy, jedziemy, panie — naglił młody człowiek; — kawał drogi mamy przed sobą.
— Zwłaszcza jadąc rzemiennym dyszlem, wstępując.
— Wiadomo panu dobrze, że obowiązek mnie tam powołuje.
— Tak — rzekł starowina z uśmiechem, — znamy się na tem i... rozumiemy. Masz słuszność; ja na twojem miejscu śpieszyłbym tak samo.
Kiedy stanęli w Królówce, już był wieczór; we wszystkich oknach jaśniało światło, przez szyby widać było sylwetki osób, zebranych w bawialni. Zwykłe kółko najbliższych: pani Piotrowa, Andzia z matką, pan Seweryn z synem i domowi. Powitano przybyłych serdecznie, szczególniej doktora, który od dłuższego czasu nie był widziany — zarzucono go pytaniami o zdrowie, zapraszano, żeby korzystał z wiosennej pogody i kilka tygodni przynajmniej na wsi przepędził.