W miejscu, gdzie się aleja kończyła, otwierał się prześliczny widok na rzekę, na łąki, zwaliska i oddalone wzgórza. W bladem świetle księżycowem mały ten krajobraz, ujęty w ramę wzgórz i lasów, wyglądał uroczo; widać było kilka wiosek, co się u stóp wzgórzy rozsiadły, kościół z błyszczącą wieżyczką, grupy drzew i drogi, ciągnące się niby szare wstęgi.
Zatrzymali się na końcu alei i przez chwilę patrzyli przed siebie.
— Jak tu ładnie i dobrze! — szepnął pan Jan.
— Ładnie i dobrze — powtórzyła jego towarzyszka. — I dawniej było ładnie — dodała ciszej, — ale nie było tak dobrze, jak teraz. Ach, egoistka ze mnie! o sobie tylko myślałam w tej chwili, ale to był tylko moment jeden, króciutki jak mgnienie oka, przelotny. Proszę mi to wybaczyć.
Rzekłszy to, podała mu rękę.
— Tak — mówiła dalej, — już się to więcej nie powtórzy, zawsze myśleć będę o nas.
— Zawsze — szeptał, — zawsze mnie kochaj tak, jak ja ciebie. Powiedz, że tak będzie.
— Na cóż powtarzać to, o czem wiemy? Ja już nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Zdaje mi się, że z tem uczuciem na świat przyszłam, że ono jest nierozdzielną
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/297
Ta strona została uwierzytelniona.
— 291 —