jednym pociechę niosły i radości, dla drugich miały tylko ciężary i smutek.
Czas uchodził, dwukrotnie odradzała się ziemia, przywdziewając na się godową szatę zieleni, dwukrotnie zapadała w sen letargiczny, ściśnięta w pętach mrozu, przykryta białym całunem śniegów, aby się znowuż zbudzić pod pocałunkiem słonecznych promieni. Mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, przynosząc ludziom to radość, to zmartwienia i troski, a zawsze więcej zmartwień, niż radości, bo życie, jak mówił stary doktor, to wieniec uwity z tarniny i ostu, w który gdzieniegdzie tylko wdzięczny kwiatek los wplata.
Ani poznać tego rzeźkiego niegdyś staruszka: brzemię wieku przygniotło go mocno i przygarbiło krzepki niegdyś grzbiet. Posmutniał, o polowaniu, które tak namiętnie lubił, zapomniał; zimą drzemie w fotelu, lub czyta, jeśli może, latem całe dnie w ogrodzie przepędza, pielęgnuje kwiaty, szczepi drzewka — i to jest najmilszem jego zajęciem.
Prawie nie opuszcza domu, ale rad jest, gdy go kto odwiedzi; wówczas ożywia się trochę i chętnie rozmawia.
Wdowiec, bezdzietny, nie mający bliższej rodziny, sporządził zawczasu testament i niewielkie mienie swe: dom z ogrodem i dziesięć tysięcy kapitału, zapisał na wybudowanie szpitala w miasteczku.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/304
Ta strona została uwierzytelniona.
— 298 —