na moje oczy widziałem... on leży, on jęczy, on bardzo jęczy... Jego twarz to nie jest twarz, jego oko to nie jest oko... wszystko krew, sama krew... Och, wielmożny panie, to jest straszna rzecz!
— Ale żyje?
— Albo ja wiem? On się trochę rusza, on bardzo jęczy... ale czy żyje? Skąd ja mogę wiedzieć? Może jeszcze żyje, może już nie żyje. Po doktorów zaraz posłali. Wójt przyleciał, pisarz przyleciał, z całej wsi ludzie się zbiegli. I to w biały dzień, może o trzeciej, może o czwartej godzinie. I trzeba zdarzenia, żebym ja tam był, żebym na to patrzył.
— Jakto? więc zastrzelił się w waszej obecności?
— W jakiej obecności? To nie była obecność, to było nieszczęście! Krótko powiem, wielmożny panie: Ja miałem do pana Jastrzębskiego interes. On mi winien, teraz jesień, ma trochę zboża, pan dobrodziej rozumie. Dawny interes trzeba skończyć, nowy zacząć. Zwyczajna rzecz. Wyjechałem z domu rano, byłem w jednem, w drugiem miejscu; koło trzeciej godziny stanęłem w Królówce. Oj, lepiej, żebym jej wcale nie widział! Zsiadłem z biedki, wchodzę do sieni, niema nikogo. Pan wie, jak tam jest we dworze. Na prawo są jedne drzwi, na lewo drugie. Chcę iść na lewo, pan Jastrzębski tam swoją stancyę ma.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.
— 28 —