Zwróciła na niego oczy pełne łez. Również milczącym uściskiem dłoni przywitał dwie młode panienki, siedzące przy matce.
I stali tak wszyscy czworo, nie zamieniwszy ani jednego wyrazu, nie chcąc przerwać ciszy wybuchami żalu.
Dopiero po dłuższej chwili matka podniosła się z krzesła i, niby cień, posunęła się ku drzwiom, dając panu Piotrowi znak, aby szedł za nią. Szli tak na drugi koniec domu, do ostatniego pokoju.
Tu dopiero nieszczęśliwa przemówiła.
Głos jej rwał się, zamierał w gardle, więznął, drżał, wyrazy nie wiązały się w zdania, lecz padały pojedyńczo, w przerwach.
— Tak... wypadek... wypadek...
— Pani, spokoju, na Boga! spokoju.
— Ten człowiek dużo cierpiał. Za wiele było na jednego. Nie miał już siły.
— Nie traćmy nadziei. On z tego wyjdzie. Damy ratunek, najlepszych lekarzy sprowadzimy.
— Ratunek? To już stracone. Ja za nim pójdę.
— Pamiętaj pani, że dzieci masz, matką jesteś.
— Dzieci... A tak, są sieroty. Panie, rządź tutaj, ratuj, bo ja rozum tracę, w oczach mi się ćmi, cały pokój kręci się koło mnie.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.
— 36 —