Była blizka zemdlenia. Pan Piotr pobiegł po córki, po służbę. Ułożyli nieszczęśliwą kobietę, jedna córka przy niej została, druga poszła czuwać przy ojcu.
W tym domu, w którym przed kilkoma godzinami jeszcze życie płynęło cichym, naturalnym trybem, teraz rozsiadło się nieszczęście i smutek: domownicy mówili szeptem, nikt głośniej odezwać się nie śmiał; śmiertelną ciszę przerywały tylko coraz rzadsze jęki rannego i tłumione łkania córek.
Noc nadeszła, ciemna, posępna; zapalono światło.
Pan Piotr jeszcze kilka par koni po lekarzy posłał i, oczekując ich przybycia, usiadł na ganku i nadsłuchiwał pilnie turkotu po drodze. Nad przyczyną nieszczęścia, nad pytaniem, czy to było samobójstwo, czy wypadek, zastanawiać się nie chciał. Myślał jedynie o ocaleniu nieszczęśliwego i drżał z obawy, że ratunek przyjdzie za późno.
Upływały długie, męczące godziny; dopiero koło północy dało się słyszeć ujadanie psów we wsi i turkot kół, z początku oddalony, nareszcie chłopski wózek wtoczył się na dziedziniec.
Pan Piotr na spotkanie wybiegł i poznał znajomego lekarza, staruszka, który już bardzo mało zajmował się praktyką.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.
— 37 —