— Jest już kto z kolegów? — zapytał starowina, wydobywając się z wózka.
— Pan pierwszy.
— To źle, ale prowadźcie. Gdzie chory? Zobaczyć trzeba. Wyobraź sobie, panie Piotrze, chłop na drodze mnie złapał, wracałem z wizyty. Przeraziłem się. Więc to on sam?
— Nic nie wiadomo, doktorze, to się dopiero wyjaśni. Proszę, chory tu leży, zobacz go pan.
Staruszek zdjął palto i na palcach zbliżył się do łóżka, felczer zdawał mu relacyę szeptem. Niedługo trwało badanie.
— I cóż? — zapytał pan Piotr — co pan myśli?
— Źle, źle — powtarzał starowina, — źle i basta.
— Co robić?
— Czekać na młodszych, a przedewszystkiem na chirurga. Ja sam niewiele mogę. Niedowidzę, ręka mi drży, narzędzi z sobą nie mam. Wszak mówiłem panu, że chłop mnie z drogi zabrał. Posłaliście po innych?
— Po wszystkich, jacy są w okolicy.
— To doskonale. Nie jeden, to drugi, nie drugi, to trzeci, czwarty, ale przecież któryś przyjedzie. A gdzież żona?
— Zasłabła, niech pan do niej pójdzie. Za silnie ją, biedaczkę, wstrząsnęło to zdarzenie. Niech doktor idzie, ja tu zaczekam na pana.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.
— 38 —