Nie długo na siebie dał czekać, za kilka minut przyszedł, usiadł na ławeczce, zamyślił się.
— Jakże, panie konsyliarzu — zapytał półgłosem ekonom, jakby go chcąc zbudzić z tej zadumy, — czy będzie się posyłało?
— Nie trzeba, nie! Ja na całą noc zostanę z wami, a pan nie kładź się, konie każ mieć w pogotowiu.
Ekonom otworzył swe małe, szare oczki jak mógł najszerzej; wielkie jego wąsiska zaczęły się szybko poruszać, powieki drgały.
— Panie — rzekł głosem zdławionym, — czyżby, broń Boże?...
— Cicho, cicho. On kona.
— Kona! — szepnął z płaczem.
— Bądźże mężczyzną, mój kochany.
— Ano, juści, że jestem, ale widzi pan konsyliarz, jak się kilka lat służy, jak się przywiąże... Przecież człowiek ma serce, a ono, psia kość, boli!
Ukrył twarz w dłoniach i zapłakał; przez grube, opalone palce ciekły łzy.
— Siądź pan, uspokój się — szepnął doktor.
Ekonom usiadł na ławce z łkaniem tłumionem.
Noc była prześliczna, wymarzona, jedna z najpiękniejszych, jakie jesień dać może. Na lazurowem niebie złociły się gwiazdy, srebrzył się półksiężyc; zmrok i cisza otaczały uśpioną ziemię.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.
— 44 —