— A widzi pani, to moje smarowidło robi się tak: bierze się...
Zaledwie wymówił ten wyraz, puścił się pędem w stronę bramy; biegł jak szalony, przeskoczył przez przełazek w płocie i zniknął za krzakami jaśminu.
Sałacka rozkrzyżowała ręce zdumiona i przestraszona.
— Oszalał dziad — rzekła, — nic innego, tylko oszalał.
Tymczasem Pakułowski do bramy dopadł i stanął w niej, jakby na straży.
Wielki, biały, wychudły koń ciągnął długi wóz, na którym siedziało czterech żydów.
Ich to z daleka dostrzegł ekonom. Właśnie w bramę wjeżdżać mieli, gdy w niej stanął. Koń, na widok tej żywej przeszkody, zatrzymał się.
— Dobry wieczór, panie Pakułowski — odezwał się jeden z przybyłych.
— Dobry, dobry, jak dla kogo.
— Nu, co pan dziś taki hardy? Niech pan ustąpi, nam trzeba wjechać w dziedziniec, my mamy interes.
— Dziedzic nie żyje.
— Wiemy o tem, że nie żyje. My bardzo żałujemy.
— Dziedziczka ciężko chora, leży bez pamięci.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.
— 66 —