nych letnich domków czy altan, zwaliska kapliczki murowanej.
Na wszystkiem, co zrobiła ręka ludzka w tej niegdyś magnackiej siedzibie, znać było niszczącą siłę czasu, zapuszczenie i upadek. Budynki, mosty zrujnowane, drogi zarosłe, ale natomiast to, co od natury zależy, imponowało wzrostem, ogromem, bujnością.
Drzewa jedne nad drugie ogromne, pod drzewami leszczyna gęsta, pod nią paprocie, niezliczona moc drobnych roślin kwitnących.
Dla ptaków park ten był rajem; wśród rozłożystych gałęzi drzew, w gęstwinie krzaków, wśród trawy, gnieździły się one swobodnie, wysiadywały młode i nikt im nie przeszkadzał, nikt nie zakłócał spokoju.
Miały tam jakby swoje własne królestwo, to też od wiosny aż do jesieni park rozbrzmiewał ich śpiewem, świergotem, cierkaniem, wrzaskiem.
W pogodną noc majową daleko rozchodziły się silne tony pieśni, wydzwanianej przez setki słowików, brzmiały pełno, donośnie, płynęły z falą rzeki, na skrzydłach wiatru, daleko. A od samego rana, gdy słowiki umilkły, rozbrzmiewał znowuż śpiew drozdów, kosów, wilg, gruchanie dzikich gołębi i turkawek, wrzask sójek i krasek, rozlegał się głos kukułek, a dzięcioły twardymi dziobami uderzały w drzewa.
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.
— 72 —