Od pola zlatywały się sroki, plotkarki wrzaskliwe i, zasiadłszy na wysokiem drzewie, przekrzywiając głowy, podskakując na gałęziach i trzepocząc skrzydłami, robiły istny jarmark. A ktoby zliczył ten drobiazg pierzasty, te maleńkie ptaszyny, odzywające się ciągle, krzątające się bez ustanku, przelatujące z gałązki na gałązkę, trwożne i czupurne zarazem, a szybkie i ruchliwe prawie jak myśl. Skakały i świegotały te miłe, maleńkie a pełne życia i energii istotki, walczyły mężnie o ziarnko, o robaczka dla piskląt, od wschodu słońca do zachodu.
Piękny i uroczy na wiosnę, imponujący bogactwem zieleni podczas lata, jesienią park ten był szczególnie uroczy. Wprawdzie już opuściła go wówczas znaczna część pierzastych mieszkańców, wprawdzie przerzedziła się już zwarta gęstwina liści, które opadać zaczęły, ale natomiast na drzewach pojawiła się przedziwna a niesłychanie bogata rozmaitość barw.
Liść każdy u schyłku krótkotrwałego swego żywota zmienia się, traci zieloność, a zbliżająca się śmierć wyciska na nim swe piętno.
Jeden blednie i prawie białym się staje, inny żółknie, jak cytryna, ów czerwienieje znowuż, jakby z gniewu, że życie tak krótkie, że siły nikną, że lada chwila mocniejszy podmuch wiatru oderwie go od macierzystej
Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.
— 73 —