Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/80

Ta strona została uwierzytelniona.
— 74 —

gałązki i strąci na ziemię, na wielki, przedzimowy cmentarz zwiędłych kwiatów i opadłych liści, przeznaczonych na rozkład, na zgnicie, na podścielisko pod nowe generacye roślinności.
A jaka jest rozmaitość tych barw przedśmiertnych, ile odcieni i tonów! Blade, jasno-żółte, ciemno-żółte, brunatne, rdzawe, lekko zaczerwienione, czerwone, poczerniałe, koloru miedzi, srebra, złota, piasku, popiołu, a wszystko to odcina się mocno od niezmieniającej się nigdy zieleni świerków i jodeł.
Słońce, blizkie zachodu, posyłając ziemi ostatnie pocałunki pożegnania na długą rozłąkę zimową, oświetla te drzewa różnobarwne, wiatr trąca liśćmi i każe im się poruszać, by migotały w promieniach, niby motyle.
I coraz taki motyl barwisty odrywa się od drzewa, drga w powietrzu i łagodnym, falowatym ruchem zniża się ku ziemi, a za nim dąży drugi, dziesiąty, setny, ważą się w powietrzu i padają na paprocie, na mchy, na połyskującą falę rzeki, która chwyta je na swój grzbiet ruchliwy i niesie, niesie, dopóki nie wyrzuci na brzeg przy zakręcie.
W taki właśnie wieczór jesienny, w owym parku, tyloma ozdobionym barwami, wyzłoconym w promieniach słonecznych, na polance, niedaleko ruin kapliczki, na fotelu, siedzi kobieta wyszczuplała, blada jak marmur, o de-