Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

— O nie, nie wierzę... nie wierzę, że to duchy jeometrów, ale...
— Ale co?
— Ale — rzekła z pewnem wahaniem się — sadziłabym, że to prędzej są duchy tych ludzi, co się ojcowizny wyzbyli i tułać się muszą za karę...
Pan Karol nic nie odpowiedział, ale zarumienił się mocno, Symplicyusz wybuchnął głośnym śmiechem.
— A dajże na mszę, kochany Mikołaju — zawołał — i dziękuj Bogu, że szwaby twego sławnego procesu z kapitułą nabyć nie chcieli. W przeciwnym razie zostałbyś błędnym ognikiem po śmierci i skakał jak motyl po cmentarzyskach i bagnach.
Pani Lucyna zwróciła rozmowę na inne przedmioty i umiała poprowadzić ją tak, że więcej o sprzedaży majątku mowy nie było.
Gdy goście odjechali, pan Mikołaj poprosił Symplicyusza na osobność, minę miał uroczystą, tajemniczą, poważną. Widocznie powziął jakieś ważne postanowienie.
— Słuchaj-no, stary przyjacielu, — rzekł — jutro, skoro świt, posyłam po Fajwla...
— Cóż zacz jest ten pan Fajwel?