Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/112

Ta strona została skorygowana.

— Któż tam? Czego? Że też wam wiecznie różne interesa wypadają nie w porę!
— To ja jestem, ojczulku, odezwała się pani Lucyna.
— Ty Lucynko, no, to co innego... Wejdź, wejdź... Sądziłem że to Weronisia znowuż ze skargą na psa, że indyczkę zadusił. To trudno, ja indyczki nie wskrzeszę... próżno mi tylko czas zajmują — a tu tyle roboty! Same rachunki.
— Proszę ojca, bardzo mi przykro, że ojcu przeszkadzam — ale potrzebuję koniecznie rozmówić się z ojcem o bardzo ważnej rzeczy.
Pan Mikołaj głowę nad regestrem pochylił.
— O bardzo ważnej rzeczy, — rzekł, — no proszę... pszenica omłócona trzynastego: kóp trzydzieści, snopków cztery; czternastego dwadzieścia dwie, snopków dwa... aha... to wtedy jak Maciek dyszel od kieratu złamał... Zawsze szkody, zawsze psoty!... Powiadam ci Lucynko, nie uwierzysz co to za łapy niegodziwe! Pojęcie ludzkie przechodzi.
— Ale ojczulku.
— Nie wierzysz?! jak mi Bóg miły prawda. Istne niedźwiedzie! Dla nich żelazo nie żelazo, stal nie stal, wszystko połamią! Zdaje mi się, żeby im