— Co to? płaczesz Lucynko? zapytał...
— Chciałabym płakać istotnie — ale nie mogę, już mi bowiem łez zabrakło... Ojciec nie patrzy na mnie wcale, nie widzi moich cierpień, nie chce ich widzieć... Cóż robić? Ojca więcej obchodzi dyszel od młocarni aniżeli rodzona córka... Jak w zeszłym tygodniu koń zachorował to dwóch weterynarzy ojciec kazał sprowadzić — a ja już od kilku tygodni jestem tak cierpiąca, że opowiedzieć nie potrafię — i nic... Nic i nic... Takie zapomnienie boli... bardzo boli!..
— Ty jesteś chora? zapytał pan Mikołaj z drżeniem w głosie.
— Czy ojciec tego nie widzi?
— Dalibóg nie zauważyłem... ale bo też żeby nie powiedzieć! I po tem robisz mi wymówki... Mnie, ojcu! Czy ja o ciebie nie dbałem? Czy i teraz nie dbam — lecz nie mogę zgadnąć, że ci co dolega, skoro nie mówisz. Zbliż no się kochanie, proszę cię.
Pani Lucyna wstała z krzesła. Ojciec objął jej głowę rękami, popatrzył w oczy badawczo i pocałował ją w czoło...
Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/114
Ta strona została skorygowana.