Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/136

Ta strona została skorygowana.

— Tak... ale ja nie chciałam, nie miałam złej myśli i gotowa jestem pana przeprosić...
— A to mi się podoba! Przeprosić? za co? Ja nie wiem o niczem.
— Więc pan się nie gniewa?
— Ani troszkę.
— Ciężar mi spada z serca, a jednak zdawało mi się... Na przyszłość będę ostrożniejsza.
— Z popiołem?
— Tak...
— Wogóle każda ostrożność jest konieczna, a przysłowie nakazuje nie igrać z ogniem... No, ale — dodał, śmiejąc się — tu przecież idzie o popiół, o garść szarego popiołu, którym, co najwyżej, mogłaby pani różowe swoje paluszki powalać... Dajmy tedy pokój... aż do wstępnej środy przynajmniej. Jakże ojciec pański, panie Karolu? — spytał, chcąc rozmowę na inny przedmiot zwrócić.
— Wygląda pana codzień i robi mi wymówki, że nie zdołałem pana dotychczas stąd zabrać i jako jeńca sprowadzić do Maciejowa.
— Wiesz pan, że miałem zajęcie.
— Wiem i tłómaczyłem to ojcu, ale staruszek uparty. Powiedział, że jeżeli do jutra nie ujrzy