Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/144

Ta strona została skorygowana.

Wieczór jesienny był piękny lecz chłodny. Gwiazdy jaśniały na niebie; z poza mgły, unoszącej się nad łąkami, przeświecał wschodzący księżyc, niby oddalona łuna krwawa.
Młody człowiek silną dłonią powstrzymywał rwącego się do domu wierzchowca i usiłował porządkować myśli, które w nieładzie cisnęły mu się do głowy.
Koń, wstrzymywany wprawną i silną dłonią, szedł stępa, parskając i rzucając łbem niecierpliwie. Pan Karol usiłował zdać sobie sprawę z wrażeń, których taką obfitość przyniósł mu wieczór dzisiejszy. Skąd ten niepokój, który nim nagle owładnął, to zniecierpliwienie i rozdrażnienie szczególne? Nic się przecież nie zmieniło, nic nowego nie zaszło, wszystko zostało po dawnemu — a jednak... Dlaczegóż drażnią go pochwały spodziewanego gościa? Dla czegóż gniewa ten stary szlachcic, dowcipkujący niesmacznie, a tak bardzo interesujący się losem swego pana Witolda... Tu dla niego żony szukać będzie — szeptał młody człowiek półgłosem — dlaczegóż tutaj koniecznie... Świat przecież szeroki i długi, a panien nigdzie nie braknie... Dlaczego chce mu szukać majątku tu mia-