Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/181

Ta strona została skorygowana.

— Jak dla kogo...
— Pozostańmy więc każde przy swojem zdaniu.
— To będzie podobno najlepiej.
— Dobrze, panno Michalino dobrodziejko, a jeżeli pani nie nudzę, to pomówmy o czem innem... Zgoda?
— I owszem, wybór przedmiotu panu zostawiam.
— A zatem mówmy o samotności. Nieprawdaż, łaskawa pani, że jest to rzecz przykra.
— Jeżeli samotność można nazwać rzeczą...
— Podchwytuje pani wyrazy.
— Przeciwnie, stosuję się do definicyi pana dobrodzieja.
— Niechże i tak będzie. Pan Witold...
— Przepraszam, mieliśmy mówić o samotności.
— Właśnie do tego dążę. Gdyby pan Witold nie był w tej chwili na polowaniu, to tu nie byłoby samotności.
— Przecież pan tu się znajduje, a lada chwila może nadejść i mama, samotność więc ucieknie, nie czekając przybycia pana Witolda i możności przeniesienia się do lasu.