Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/191

Ta strona została skorygowana.

szam! Takich dwóch strzałów, jakimi pan Witold powalił dziś kozła, tom już dawno nie widział. To był majstersztyk w swoim rodzaju... Pan Witold zdobył sobie patent na pierwszego strzelca...
— Ano, skoro każesz, to winszuję, aczkolwiek szczerze powiedziawszy, niema czego.
— Niema czego?
— Ma się rozumieć. Od czasu jak przyjechał, ciągle tylko polowaniem zajęty...
— Czyż mu się nie należy trochę rozrywki?!
— Ja tam nie wiem, ale przecie świat na rozrywkach nie stoi, trzeba...
— W złym humorze dziś pan Symplicyusz — wtrącił Witold.
— A ma się wiedzieć, że nie mogę być w dobrym i weselić się też nie mam czego. Wy pukacie sobie do zajęcy i lisów, a mnie za was obydwóch w głowie puka. Myślę, rozmyślam, przemyślam — i chciałbym raz już z panem Witoldem ład jakiś zrobić. Strzelanie chleba nie da.
— Dajże pokój z temi kazaniami, mój Symplicyuszu kochany — rzekł pan Józef — widzę, że siedząc nad starymi papierami i aktami, zaczynasz te-