Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/201

Ta strona została skorygowana.

— Macie państwo gościa.
— Także powód! Przecież gość nie wkłada na nas obowiązku zrywania stosunków z sąsiedztwem.
— Sądziłem...
— Źle pan sądził...
Panowie starsi skończyli partyjkę i całe towarzystwo zeszło się przy stole. Doktór nieustannie docinał panu Symplicyuszowi, który był przez cały czas mrukliwy i bez humoru. Nie bronił się też wcale przeciw żarcikom doktora i wymówkom, że nieuważnie grał, źle wychodził, fatalnie kombinował i psuł najpiękniejsze gry.
Było już późno, gdy goście rozjeżdżać się zaczęli. Najpierw odjechał proboszcz, za nim zaraz doktór — a nareszcie goście z Czarnej. Pani Lucyna pożegnała Witolda czarującym uśmiechem, panna Weronika zaś trzykrotnie przypomniała, żeby o Maciejowie pamiętał i częstym gościem bywał.
Pan Symplicyusz z Witoldem na bryczkę wsiadł, umyślnie, ażeby go na rozmowę wyciągnąć.
Zapalił krótką fajeczkę, nieodstępną towarzyszkę podróży swoich i, gdy już za bramę wyjechali, rzekł: