Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/207

Ta strona została skorygowana.

— Dlaczegóżby nie?
Pan Symplicyusz niechętnie ręką machnął i umilkł. Był rozgniewany na Witolda. Przyjechawszy do domu, do pokoju swego na facyatkę poszedł i do późnej nocy czuwał.
W Maciejowie po odjeździe gości szła bardzo ożywiona rozmowa. Witold zrobił wrażenie.
Przedewszystkiem zachwycona nim była panna Weronika. Nie mogła znaleźć dość słów na pochwałę jego powierzchowności, ułożenia i miłego obejścia.
— Wierz mi, droga Lucynko, — mówiła — że tak sympatycznego człowieka nie widziałam już dawno... Dość raz spojrzeć na niego, żeby go wśród tysiąca odróżnić. Cóż to za wzrost, jaki wyraz twarzy, a oczy! Lucynko kochana, te oczy... te oczy!
Pani Lucyna rozśmiała się.
— Widzę, moja droga, że niebezpieczeństwo ci zagraża — rzekła.
— Mnie? Boże kochany! jakież... przecież mogę mieć swoje zdanie — nie jestem niewidoma, patrzę i albo mi się kto podoba, albo nie podoba...