otwartością mówić, jako człowiek godzien chyba twego zaufania...
— Ależ panie Symplicyuszu, dziwię się nawet, ża się aż do takich przygotowań i wstępów uciekasz, mów poprostu o co idzie.
— Ano... tedy o Michalinę idzie mi dla Witolda...
— Domyślałem się...
— I cóż powiesz na to, panie Józefie?...
— Co powiem? Powiem, że o lepszej partyi dla mojej jedynaczki marzyć nawet nie mogę i gdyby tylko wola jej była po temu, to z całego serca pobłogosławię, majątek im oddam, a sam patrzyć będę na ich szczęście.
Pan Symplicyusz ręce rozkrzyżował i na szyję Józefowi się rzucił.
— Słuchaj, panie Józefie, — mówił głosem drżącym ze wzruszenia — jeżelim kiedy widział, jeżelim kiedy wyobrażał sobie bardziej dobraną parę — to pies jestem! Bo, proszę cię, Witold... jest dzielny chłopak, a twoja Michasia to... to... proszę cię, anioł... Jeżeli oni nie będą z sobą szczęśliwi, to już chyba niema szczęścia na świecie...
— Dobrze to jest, mój drogi, ale widzisz...
Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/215
Ta strona została skorygowana.