Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/22

Ta strona została skorygowana.

się sterty pokaźne — a na łąkach, co się po nad rzeką ciągnęły, stogów była obfitość.
— Będzie co jeść, na honor będzie — mruczał pan Symplicyusz do siebie.
I miał słuszność, w tym roku albowiem gospodarze nawet, którym trudno dogodzić, którzy zawsze podczas pogody wzdychają do deszczu, a w deszcz o pogodę się modlą — mieli uśmiech zadowolenia na twarzach i o to się tylko martwili, że rok zeszły tak pomyślny nie był, a przyszły może być gorszy, niż obecny...
Gościniec ciągnął się nieco pod górę, a gdy pan Symplicyusz na najwyższy punkt wjechał, ujrzał przed sobą wioskę dość dużą... Przy drodze stały stare, przygarbione chałupy, słomianemi strzechami pokryte, strzechami co już poczerniały całkiem i mchem obrosły — a dalej nieco jaśniały schludne obszerne domki, o dużych oknach, z gankami, a przy każdym był ogródek owocowy, ogrodzony wysokim płotem i zabudowania porządne.
Były to jakby dwie wsie w jednej — a w pośrodku tych wsi, niby coś neutralne, ani do jednej, ani do drugiej nie należące, wznosiła się wielka murowana karczma, srodze zębem czasu dotknięta. Tynk