szczęściem, weseli, a Witold towarzyszył mi w tej przechadzce. Czas do wieczora upłynął im jak jedno mgnienie oka, trzeba więc było do domu powrócić.
Stało się wszystko po myśli Witolda, gdyż tego samego dnia, może w pół godziny po odjeździe pana Mikołaja z synem, pan Symplicyusz z podróży powrócił.
Właśnie panna Michalina na ganku stała, gdy stary szlachcic biedą swoją zajechał.
— Ah! co za szczęście, — zawołał, wchodząc na ganek — co za szczęście, że panią pierwszą spotykam... Myślałem o pani przez całą drogę, gościńce piękne wiozę, jak honor szanuję...
— Dziękuję serdecznie za pamięć, ale i myśmy o panu także myśleli. Ojciec to prawie codzień wspominał.
— A gdzież pan Józef?
— Ojczulek jest w ogrodzie... w tej chwili pobiegnę i poproszę...
— A nie! Owszem, bardzo jestem szczęśliwy, żem panią naprzód spotkał... bardzo... dużo do powiedzenia mam... Przedewszystkiem wezmę panią na konfesatę... Jakże serduszko?...
Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/249
Ta strona została skorygowana.