Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/264

Ta strona została skorygowana.

nauczyć go kochać to, co kochać należy, czyż to małe zadanie? Czy można się nudzić, mając taki cel przed sobą... A! panie Symplicyuszu, byłeś zawsze naszym szczerym przyjacielem, a Witoldowi opiekunem, więc nie krzywdź mnie pytaniem o nudy...
Stary z całą serdecznością za rękę ją pochwycił i gorący pocałunek na niej wycisnął.
— Przebacz pani, — rzekł, — byłem ci krzywy, ale od dziś kocham cię jak własne dziecko... za ojca mnie uważaj.
Witold na tę scenę nadszedł.
— Bałamucisz mi żonę, panie Symplicyuszu, — rzekł z uśmiechem.
— Gdzież tam! to ona raczej, ta twoja piękna, mnie całkiem na swoją stronę przekabaciła... Wyobraź sobie, że przed chwilą nazwałem ją córką...
— A przypomnij sobie pan dobrodziej coś mówił przed rokiem.
— Prawda, prawda — peccavi! Cofam to com wtedy powiedział — ale wytłómaczcie mi jakim sposobem to się wszystko stało, dla czego ja nie przewidziałem takiego rzeczy obrotu...