— O tem najmniej myślę — odrzekła. — Pierwszy raz trafiłam niefortunnie na człowieka, który...
— Przepraszam panią, przecież już teraz on nie jest pani mężem, ani pani nie jesteś jego żoną — można więc mówić o nim obojętnie, jak o obcym... nieprawda?
— Zapewne. Ja do niego nienawiści nie mam, owszem, życzę mu jaknajlepiej, życzę mu, żeby sobie znalazł osobę, która go uszczęśliwi...
— To życzenie spełni się prędzej, niżby pani sądziła.
— Ach, więc mój były małżonek żeni się!?
— Tak ludzie powiadają...
— Winszuję tej osobie, którą ma zamiar uszczęśliwić, ale od zazdrości jestem bardzo, a bardzo daleko. Czy widziałeś go pan dawno?
— Widziałem, pani dobrodziejko, w Warszawie... On był bardzo do pani przywiązany — płakał, słowo uczciwości daję, że płakał. Co się dziwić? Ja sam płakałbym, jak bóbr, gdybym stracił takie śliczności...
— Pocieszyłbyś się pan równie prędko, jak on.
— Moja pani dobrodziejko, cóż miał robić?
Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/74
Ta strona została skorygowana.