— To może kataralne, pani dobrodziejko...
— Ależ...
— Albo może reumatyczne, z przeciągu... lecz to bagatelka... Ja mam na to cierpienie pyszne lekarstwo. Trzeba, uważa pani dobrodziejka, nałapać mrówek...
— Jesteś pan niemożliwy! Ja odzywam się jak do przyjaciela, do starego, doświadczonego przyjaciela, a pan to w żarty obracasz.
— Bogiem się świadczę, że nie... Ilu już ludzi mrówkami wyleczyłem, żebym tyle tysięcy miał.
Pani Lucyna obraziła się.
— Trzeba panu wiedzieć — rzekła wstając — że reumatyzmu wcale nie mam, a gdybym potrzebowała się leczyć, to udałabym się do doktora, lecz nie do pana.
— Gniewamy się! A, pani dobrodziejko, przepraszam, sto tysięcy razy przepraszam... woli złej nie miałem...
— Więc po cóż te żarty? Czy pan nie domyślasz się, o co mi idzie, o co idzie nam obojgu, to jest mnie i Karolowi! Czy pan nie widzisz, że my tu schniemy, marnujemy się, że Karol traci lata najpiękniejszej młodości... Panie! panie Sympli-
Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/77
Ta strona została skorygowana.